Nie rodzimy się rodzicami, a przecież nimi zostajemy. Jeśli uczymy się tej roli, to w „szkole życia”, przy okazji, metodą prób i błędów, których często nie rozumiemy a ich skutki pozostawiają ślady. Uczymy się przez obserwację rodziców, nauczycieli – nie koniecznie mistrzów! W efekcie wiele błędów powtarzamy jak zdarta płyta, mimo zapewnień, że „my nigdy”. Mamy dobre intencje a efekty zaskakująco nie takie…
…albo niby wszystko jest dobrze, ale nie do końca. Czujemy niedosyt, poczucie, że coś nam umyka w relacji z dzieckiem, że rozmowy się nie kleją, że nie potrafimy dostrzec i pomóc mu wykorzystać wszystkich zasobów. Może za bardzo przejmujemy się i koncentrujemy się na jego słabszych stronach i mocne nie dość widzimy.
Dzieci uczą się od rodziców postaw i zachowań, zatem również tego, jak wychowywać dzieci.
Taka sytuacja: mój dorosły syn Oskar do kilkuletniego kuzyna, który buntował się i czuł poszkodowany, bo sam został ze sprzątaniem winogron porozrzucanych wspólnie z rodzeństwem.
– W czym problem, że robisz to sam a inni uciekli. Nie musisz iść za tłumem, być jak inni. Możesz posprzątać winogrona mimo, że inni tego nie chcą zrobić. Zamiast martwić się tym i czuć pokrzywdzonym, możesz czuć się dumny, że postępujesz właściwie i inaczej niż wszyscy. Jeśli nikt tego nie posprząta, wszyscy pewnie dostaniecie burę. Jeśli ty to posprzątasz, możesz dostać pochwałę.
Zadziałało! Chłopiec słuchając tego, co mówił dorosły kuzyn zaczął zbierać porozrzucane kulki winogron a Oskar dla zachęty nieco mu pomógł. Nie słyszałam tej rozmowy, ale widząc co robią, okazałam zainteresowanie. Oskar opisał sytuację, kończąc zdaniem, że Krzysiu może spodziewać się pochwały. I wtedy włączył się tata chłopca:
– A może ZAROBISZ… – kto się domyśla jaki był efekt? Po zakończonej pracy chłopiec podszedł do taty i zapytał czy dostanie zapłatę…
Jaki przekaż dał Krzysiowi Oskar?
Jak sam podsumował – „Dare to be different” – „Odważ się być inny” i znajdź w tym satysfakcję i korzyść dla siebie, zamiast oglądać się na innych i narzekać.
Jaki przekaż dał Krzysiowi jego tata?
Wychowujemy dzieci tak, jak sami byliśmy wychowywani – nie tylko przez naszych rodziców. Wychowuje nas rodzina, społeczność, w której żyjemy. Powielamy dobre wzorce i błędy ważnych dla nas osób. Chyba, że świadomie analizujemy, uczymy się i pracujemy nad tym, aby eliminować błędy i stosować dobre praktyki.
Nie tylko o sobie, ale i o innych RODZICACH, KTÓRZY ODNALEŹLI W DZIECIACH WIELKĄ MOTYWACJĘ A W RODZICIELSTWIE FASCYNUJĄCĄ DROGĘ ROZWOJU będę pisać na blogu.
Dlaczego? Sama wiem, jak bezcenna jest inspiracja i motywacja, bo DROGA JEST FASCYNUJĄCA, CHOĆ ZWYKLE NIEŁATWA. A najbardziej pomocne są DOBRE DOŚWIADCZENIA INNYCH.
Kiedy zaszłam w ciążę z moim pierwszym synem, zawładnęło mną absolutne pragnienie, zapewne jak większością matek, aby wychować człowieka, który czuje się kochany i zna swoją wartość, potrafi kochać i szanować innych. Po prostu SZCZĘŚLIWEGO CZŁOWIEKA. Byłam młodziutką studentką psychologii z wielkimi pragnieniami, nieco zaskoczoną macierzyństwem, choć na szczęście dobrze do niego przygotowaną, jako siostra trójki młodszego rodzeństwa. Jednak pomimo zachwytów i miłości jaką otrzymałam od rodziców nie znałam dobrze siebie, swoich mocnych stron, drzemiących wciąż jeszcze możliwości. Za to szybko zorientowałam i doskonale wiedziałam, czego nie potrafię, w czym jestem gorsza, słabsza i z tego powodu czułam się bardzo niepewna siebie, pełna auto-zastrzeżeń i przekonana, że nie mam nic szczególnego do zaoferowania. I to była jedyna rzecz, która przerażała mnie w rodzicielstwie, że pomimo miłości i starań, wychowam niepewnego siebie człowieka, który będzie miał za mało wiary w siebie, aby wykorzystać swoje talenty. Ba nawet, żeby je dostrzec!
Postanowiłam działać. Intuicyjnie założyłam dziennik, w którym zapisywałam to, co działo się w ciąży i po narodzinach. Wymyśliłam, że to będzie nie tylko cudowna pamiątka, ale i NARZĘDZIE. Wiedziałam, że pomoże mi wracać do minionych zdarzeń, odtwarzać i widzieć je takie, jakimi były a z perspektywy dostrzegać to, co być może ważnego mi umknęło oraz błędy, które spodziewałam się popełniać będę. Zaczęłam też szukać odpowiedzi w książkach i znalazłam. Miałam to szczęście, że w roku urodzenia pierwszego syna wydana została książka A. Faber i E. Mazlish „ Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”. Amadeusz miał 3-4 miesiące, kiedy zachłysnęłam się podejściem i metodą autorek. Gdy spał na leżaczku ustawionym na podłodze, czytałam i przerabiałam zawarte w niej ćwiczenia dla rodziców. Robiłam to na wszystkie strony, wiele razy. Dzięki temu, zanim mogłam zacząć praktykować na żywym organizmie, czyli na własnym dziecku (sic!), przygotowałam się mentalnie. Odkryłam też, że to samo działa na dorosłych i na nich praktykowałam!!!!!! Także na Amadeuszu, od pierwszych chwil, nawet, gdy jeszcze nie rozumiał słów. Wiedziałam przecież, że odbiera przekaz i emocje choćby z tonu mojego głosu. Zawsze zakładałam, że rozumie więcej niż mi się wydaje i wcale nie dlatego, że byłam nawiedzoną czy zarozumiała matką. Tak właśnie zaczęłam budować z dzieckiem relację partnerstwa, nie wychodząc z roli rodzica.
Niebawem kolejna ciąża i kolejna książka tych samych autorek „Rodzeństwo bez rywalizacji”. Narodziny słodkiego Oskara obudziły nowe pragnienie, aby bracia się kochali i wspierali a nie bili, skarżyli i wciągali rodziców w koalicje przeciwko sobie nawzajem. Pragnęłam nauczyć się zawsze traktować ich indywidualnie i niechcący nie zmienić naturalnej, zdrowej rywalizacji w walkę, zazdrość i niechęć. Życie pędziło – studia, dwoje dzieci, dorywcza praca, magisterka i natychmiast gorączkowe poszukiwanie stałego zatrudnienia i dochodu. Sił nie zawsze starczało. Nerwy często puszczały. Dlatego uznałam, że CZAS WYGOSPODAROWAĆ CZAS na kolejne książki: „Wyzwoleni rodzice. Wyzwolone dzieci” – o zdrowym radzeniu sobie i im z agresją i tuż przed posłaniem ich do szkoły „Jak mówić, żeby dzieci się uczyły w domu i w szkole”. Chłopcy stymulowanie przeze mnie z pełną świadomością, rozwijali się cudownie, zarówno fizycznie- sprawnościowo, jak i intelektualnie i emocjonalnie. Siedzieli w wieku 5 miesięcy, chodzili mając 10. Przykłady mogłabym mnożyć. Głównie dlatego, że oboje z mężem wkładaliśmy wiele czasu i serca w ich szeroką aktywność sportową. Oczywiście ze zdrowiem bywało różnie, zwłaszcza w okresie przedszkolnym, ale jak poradziłam sobie z ich alergiami, to temat na osobną opowieść.
Szok nastąpił krótko po tym, jak Oskar poszedł do szkoły, mniej więcej w połowie pierwszej klasy. Dziwiło mnie czasem, że tak mało robią w kartach pracy i mało ma zadawane, ale świadomość, że to efekt problemów z koncentracją i uwagi oraz wyłączania się podczas lekcji przyszła dopiero, gdy wychowawczyni poprosiła mnie o rozmowę. Okazało się, że mój bystry, żywy, pomysłowy ponad miarę i wysportowany synuś ma problemy z sylabizowaniem, czytanie, tempem pisania i kaligrafią, jest „nieobecny” przez większość lekcji i coraz bardziej odstaje od wysokiego poziomu klasy (sic!). Trafił do poradni i zdiagnozowano DYSLEKSJĘ. To był prawdziwy szok! Ale spokojnie – matka jest psychologiem! Oczywiście postanowiłam, że ogarniemy temat i… zaczęła się jego i moja gehenna. Wracał zmęczony po wielu godzinach w szkole a ja nie mniej zmęczona z pracy, wprost w zalecone, mozolne, nie przynoszące widocznych efektów ćwiczenia pisania i czytania dla dyslektyków i nadrabianie szkolnych zaległości. Moje a co gorsza jego zniechęcenie, radość życia i poczucie wartości zaczęły gwałtownie spadać. Widziała, że nie prowadzi nas to w upragnionym kierunku. Założyłam, że musi istnieć inny sposób, tylko trzeba go znaleźć. I znalazłam, w Internecie, koleją książkę, tym razem Romana Warszewskiego „Jak wyleczyłem dziecko w dysleksji”. Czułam, że opisana przez ojca nowatorska i dziwna metoda Gimnastyki Mózgu oraz uwieńczona sukcesem droga, jaką przebył z synem, jest tym, czego potrzebujemy. Postanowiłam zrobić eksperyment. Zaprzestałam wszelkich dodatkowych, standardowo stosowanych ćwiczeń, na rzecz ruchowych, dziwnych, często śmiesznych. Metoda miała być dobra dla każdego, dlatego głownie po to, aby odkleić od Oskara etykietkę dziecka z problemem (która przykleiła się bardzo łatwo), zaczęłam wykonywać ćwiczenia razem z nim i Amadeuszem. I… po miesiącu pojawił się pierwszy znaczący efekt – skokowa poprawa koncentracji, o czym poinformowała mnie zaskoczona wychowawczyni. I tak się to zaczęło – moje szkolenia z różnych metoda kinezjologicznych, systematyczna, codzienna Gimnastyka Mózgu z chłopcami. Kolejne szkolenia i praca nad integracją niedojrzałych odruchów niemowlęcych, której brak jest przyczyną wielu problemów rozwojowych pokutujących także w życiu dorosłym. Efekt? Pod koniec trzeciej klasy Oskar radził sobie bez problemów, w trudną czwartą wszedł jak w masło. Osiągnął taki poziom, że mogliśmy posłać go tak, jak starszego syna, do gimnazjum z wykładowym językiem angielskim. Zanim przyszedł czas dojrzewania sięgnęłam po ostatnią z serii książkę „Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały. Jak słuchać, żeby z nami rozmawiały” – tak dla świeżego spojrzenia za znane i praktykowanie prze od lat metody. Oczywiście były też inne książki, które na końcu polecam. Były też inne metody pracy i własne poszukiwania, obserwacje, korekty.
Od początku czułam, że RODZICIELSTWO JEST FASCYNUJĄCE i mega ROZWOJOWE, bo nic i nikt nie motywuje tak do działania jak szczęście własnych dzieci.
I tak pracując nad sobą i z nimi stawałam się RODZICEM – MENTOREM, COACHEM I PRZYJACIELEM
Teraz obaj synowie studiują za granicą, jednocześnie pracując, są odpowiedzialni i samowystarczalni.
Jesteśmy w kontakcie i dobrej relacji.
Jestem z nich dumna i spokojna o ich teraźniejszość i przyszłość.
Rozwijałam się razem z moimi synami, towarzysząc im w zdobywaniu nowych doświadczeń życiowych, sportowych, społecznych.
Teraz w wielu ważnych obszarach życia ONI SĄ MOIMI MENTORAMI, COACHAMI I PRZYJACIÓŁMI.
A ja dojrzałam, aby podzielić się moja wiedza i doświadczeniem, że….
RODZICIELSTWO TO PRZYGODA 🙂
Zapraszam na szkolenia i spotkania w ramach projektu RODZIC MENTOR COACH PRZYJACIEL